18
2012
O niej
Pierwszy aparat jakim się posługiwałem to był Zenit ET. Popsuł się w nim dość szybko światłomierz. Wydawało mi się wtedy, że potrafię się bez niego obyć i ocenić ekspozycje gołym okiem na tyle, że nie używałem niczego do pomiaru światła. Myliłem się i to bardzo.
Następnie kupiłem, po konsultacjach z panem fotografem co to robił zdjęcia legitymacyjne we wsi, Pentaxa M-ZM. Nie miał autofocusa. Dyskredytowało go to w oczach kolegów. Pentaxa ukradli.
Trzeci był Flexaret. Pożyczony. I szczerze mówiąc obawiam się, że nie oddany do dziś. Bardzo przyjemny ale nie tak fajny jak Yashica 124-G kolegi.
Kupiłem następnie, a może w międzyczasie, nie pamiętam, Olympusa mju ii. Pomijając fakt, że na nim kiedyś usiadłem i zniszczyłem wyświetlacz na tylnej ściance służy mi do dziś.
Miałem też okazję fotografować Graflexem, który uczył mnie myślenia podczas robienia zdjęć. Wiązało się to z kosztem jednej klatki oraz czasem jaki był potrzebny na tworzenie kompozycji.
Potem nabyłem pierwszą i jedyną jak do tej pory cyfrówkę. Canona G9. Aparat poręczny, o naprawdę wielkich możliwościach. Fotografuję nim do dziś. Mieści się w kieszeni bojówek.
I wszystkie te aparaty, może z wyjątkiem Zenita, który żył własnym życiem, pozwalały mi na kontrolowanie efektu jaki chciałem osiągnąć na zdjęciu. Zapewniały mi na to, że miałem to co chciałem.
A potem przyszła Holga. 120 GCFN. I szczerze mówiąc opadły mi ręce… Z pierwszych 9 filmów nie miałem ani jednego zdjęcia, które chciałem mieć. Wszystko wyszło inaczej. Z prostej przyczyny czyli przełącznika na czas B, który jak odkryłem należy kontrolować a nie tylko ustawić raz. Te 9 rolek zrobiłem na wyjeździe i efekt zobaczyłem dopiero po powrocie.
Nauka fotografowania Holgą okazała się wcale nie być prosta. Należało pamiętać o czasie, ustawianiu ostrości, przestawianiu przełącznika „przesłony”, zaklejaniu aparatu taśmą tak aby tylnia ścianka nie odpadła i zrezygnowaniu z dekielka na obiektyw (bo się o nim najzwyczajniej zapominało).
Ale potem to już Panie bajka. Pierwsze zdjęcia z w pełni „kontrolowanej” Holgi mnie powaliły. Przeostrzenia, winietowanie, rozmycia, refleksy, nie i ostrości… wszystkie niedoskonałości tego aparatu okazały się być czymś niesamowitym. Tak naprawdę fotografowaniu tym aparatem zawsze towarzyszy uczucie ciekawości. Co wyjdzie? Jak wyjdzie? Mam takie proste wrażenie, że tu ja i ona wspólnie robimy zdjęcie. Ja odpowiadam za kadr i umownie za ekspozycję ale ona zawsze dorzuca coś od siebie. I nigdy nie jest to powtarzalne.
Fotografowanie Holgą jest jak robota z kimś kto zawsze ma coś twórczego od siebie do dodania. I tym się ona różni od wcześniej wymienionych aparatów.
No. I tyle.
A na koniec kilka zdjęć z miejsca gdzie Holga sprawdziła mi bardziej niż inne moje aparaty…. bo nie potrzebowała zasilania.
[photosmash id=7]
To jak z kobietą, prawda? Co zresztą sugeruje tytuł
P.S. Zdjęcia ładne, ale trochę za duże po kliknięciu. Kiepsko się ogląda.